Dużo pisać nie będę, bo czasu brak. Poza tym, mój mąż musi mi akurat w tej chwili złożyć raport z kolejnej teorii spiskowej, które w Stanach jak grzyby po deszczu ostatnio rosną, a on jakby mu ewangelię głosili, tak się ekscytuje.
Super książka. Pani Joanna pisze inteligentnie, z dowcipem i bez zakłamania. Ja ryczałam ze śmiechu w trakcie czytania niektórych rozdziałów (szczególnie ten o niewyspaniu i makabrycznych kołysankach na melodię Z popielnika na wojtusia). Dosłownie. Bo macierzyństwo to jest taki obłęd, gdzie „już tylko śmiać się lub płakać” w grę nie wchodzi i jedynie obie czynności wykonywane jednocześnie wydają się jak najbardziej naturalne. Dzięki książce „Macierzyństwo non-fiction”
z ulgą się pocieszam, że zupełną wariatką nie jestem lub przynajmniej nie jedyną na świecie. A to bardzo ważne kiedy matka zaczyna w sekrecie nazywać swojego trzylatka Stalin i swoją dwulatkę Lenin, a kontemplując
o swoim stanie psychicznym coraz częściej „Zniewolony Umysł” Czesława Miłosza na myśl jej przychodzi.
Bardzo tej książki potrzebowałam i bardzo jestem wdzięczna pani Joannie, że ją napisała.